Od 20 lat na moją paletę wyciskam głównie farby akrylowe. Choć miałam też przygodę z olejami, a od niedawna sięgam też coraz częściej po akwarelę, akryl mnie zdominiował… ale początki miałam „olejne”.
Pod koniec zeszłego roku moi rodzice znaleźli w piwnicy jakiś mój stary obraz. Nie zdziwiło mnie to specjalnie, ponieważ zwykle piwnice skrywają wiele tajemnic i szpargałów, a dodatkowo moi rodzice mają u siebie wszystkie moje wczesne obrazy i bohomazy. Jednak gdy zobaczyłam, o który dokładnie chodzi, poczułam ciepełko w serduszku.
Był rok 2002, ja miałam 12 lat i malowałam jak szalona na wszystkim, co było pod ręką; niemal jak w amoku, wróciwszy po szkole do domu, każdego dnia siadałam do kredek, mazaków, farb… Na pamięć znalałam wszystkie porady z pisemka „Przygoda ze sztuką”, które wówczas się ukazywało; wertowałam „Świat Wiedzy” w poszukiwaniu informacji o mistrzach malarstwa… Tego też roku los chciał, że za dobre wyniki w nauce dostałam stypendium, które rodzice postanowili przeznaczyć na rozwój mojej malarskiej pasji.
Jak dziś pamiętam podróż do sklepu dla plastyków „Papier-Market” na Nawrot 17 w Łodzi. Już od progu wiedziałam, z czym stamtąd wyjdę. Pierwszą rzeczą, o jaką poprosiłam, były sztalugi. W ofercie było kilka modeli – klasyczne studyjne na 3 nogach, albo nieco masywniejsze na czworokątnej podstawie. Mama od razu zauważyła błysk w moim oku, jak tylko zobaczyłam tę masywniejszą, i poprosiła o przygotowanie jej do zakupu.
Potem przyszedł czas na farby. Jako że nigdy chyba nie należałam do osób, które się certolą, poprosiłam bez zająknięcia o farby olejne i – oczywiście – terpentynę. Pani sprzedawczyni wszystko pięknie zapakowała, mama wydała całe moje stypendium i pojechałyśmy do domu.
Po powrocie dotarło do mnie, że w tym szczęściu zapomniałam, że na czymś trzeba malować, a tu ani deski, ani podobrazia… Wtedy z pomocą znów przyszli rodzice – skonstruowaliśmy podobrazie z prześcieradła i starej deski, sama nie wiem skąd. Dostałam też fartuch, żeby nie zniszczyć sobie ubranka tym olejem, kawałek innej deski na paletę i miejsce w najlepiej świetlonym miejscu naszego domu. Pędzle na szczęście już miałam.
Tak wyposażona i bojowo nastawiona, bez zbędnych wstępów, zabrałam się za malowanie. Nie mając pojęcia tak naprawdę, jak się zabrać za olej, jak przygotować to prześcieradło do malowania, mało tego – bez grama oleju lnianego, z samą tylko terpentyną, po kilku godzinach powstał mój pierwszy w życiu obraz olejny. Oto on, po 20 latach znaleziony w piwnicy, z wgniecioną ramą:


Czuję ogromny sentyment do tego – nie boję się użyć tego słowa – dzieła i szczerze uśmiecham się w duchu do tej małej dziewczynki, która z taką słodką naiwnością, beztroską i niewiedzą, ale i odwagą stawiała pierwsze kroki w malarstwie. Wiadomo, że dziś, po upływie tych – ponad – 20 lat poziom wiedzy i umiejętności, jakie posiadam, trochę poszły do przodu i pewnie dziś bym to wszystko namalowała inaczej, ale… przecież nie będę poprawiać 20-letniego dzieła, które wyszło spod mojej ręki i z którym mam tyle pięknych wspomnień. 🙂
Sztaluga, którą wtedy dostałam, choć jest już trochę wymęczona – wyrobiły się otwory na zaczep, regulujący wysokość i jest cała w farbie – służy mi do dziś. 🙂
Skomentuj